Światło błyskowe towarzyszy fotografii od połowy XIX wieku
czyli praktycznie od jej początków. Chroniczny brak dostatecznej ilości światła
potrzebnego do poprawnego naświetlenia niskoczułych płyt, a później klisz i
błon fotograficznych zmusił fotografów do rozpraszania ciemności przy pomocy
magnezji.
Był to
trochę ryzykowny sposób na pozyskanie światła, ponieważ jako jego źródło służył
błysk powstały na skutek wybuchowego spalania piekielnej mieszanki magnezu i chloranu potasu.
Nasypywano
kupkę łatwopalnego proszku na deseczkę, zamocowaną na patyczku, który fotograf trzymał nad
głową.
Specjalny iskrowy mechanizm
zapalający, przypominający te do dziś używane w zapalniczkach typu Zippo odpalał
ładunek. Jasny błysk, głośne fuknięcie, chmura świecącego dymu, czasem pożar
czapki lub nabrylantynowanej fryzury fotografa były nieodłącznym atrybutem ówczesnych
sesji fotograficznych.
Światło tego rodzaju było niebezpieczne, jednakże efekty
jego działania do dziś zachwycają. Jako że było to otwarte źródło światła, bez reflektora, rozsyłające
promienie dookólnie, oświetlało scenę nie tylko światłem bezpośrednio
docierającym z miejsca spalania, ale także odbitym od wszelkich ścian sufitów
podłogi i mebli znajdujących się w studio. Do tego efekt oświetlenia zmiękczany
był przez szybko rozprzestrzeniający się obłok białego dymu, podświetlany od
spodu przez wciąż spalającą sie pod nim porcję magnezji.
Efekt oświetlenia
podobny zatem był do działania wielkiego białego lampionu trzymanego nad
aparatem przez fotografa. Stosowanie magnezji było jednak kłopotliwe i
czasochłonne.
Stosownie magnezji było częstą przyczyną poparzeń i pożarów. |
Wymyślono więc lepsze metody spalania magnezji polegające na
zamknięciu porcji magnezowej waty lub folii oraz tlenu w małych szklanych
bańkach-żarówkach i podpalaniu jej za pomocą prądu z baterii. Procedura stała się
dość bezpieczna, lecz ilość spalanej magnezji zmniejszyła się z gramów do
miligramów i energia błysku spadła.
Zostało to jednak skompensowane możliwością stosowania
skutecznych reflektorów kierujących punktowe światło żarówki w pożądanym
kierunku. czyli na wprost i najlepiej tylko na wprost. Stosowano w tym celu
coraz skuteczniejsze zwierciadlane czasze ze wszystkimi tego konsekwencjami dla
plastyki oświetlenia.
Ta tak zwana spaleniowa lampa błyskowa otworzyła nowy
rozdział w historii fotografii reporterskiej, a właściwie stworzyła ją na nowo.
O ile dotychczas, nieodłącznym wyposażeniem fotografa był statyw i ów przyrząd z patyka i deseczki zwany z
angielska pan czyli patelnia (stąd powiedzenie
flash in the pan) to teraz całe
urządzenie, czyli aparat z lampą magnezjową (a później i wyładowczą) choć jeszcze całkiem spore, można było trzymać
nawet jedną ręką.
Drugiej ręki używano
do zmiany błon fotograficznych względnie wręczania wizytówek, trzymania się
poręczy schodów, czy autobusu, gwałtownego otwierania drzwi w celu zaskoczenia jakiejś
pary in flagranti czy oganiania się przed gorylami al Capone'a
Fotografowano w biały dzień i w nocy, w biegu, z samochodu,
wyskakując z tortu lub zza winkla, słowem, epoka paparazzi zaczęła się na
dobre. Ale, po chwili zachwytu nad ostrością i dosłownością tak powstałych
fotografii, zaczęto zwracać uwagą na nachalność tak użytego światła.
Smoliste cienie płaskie światła i efekt piwnicy to znaczy pogrążony
w ciemnościach drugi plan zaczęły irytować. Skuteczne odbłyśniki i ostre skierowane światło
zrobiły swoje.
Wyzwolenie przyszło z Europy.
Wyzwolenie przyszło z Europy.
Fotografowie odkryli, że można fotografować ogóle bez flesza.
Nowa kontrmoda, wspomagana przez niemieckie wynalazki, czyli aparaty i obiektywy
Leica z fantastycznie jasnymi obiektywami i superczułymi (400 asa :) filmami
AGFA ochrzczona została mianem available light, czyli
światłem zastanym. Zdawało się że fotografia pożegna się z fleszem raz na
zawsze.
Nic z tego. Na scenę wkroczył bowiem kolor. Kolorowy slajd -
bo ten stał się obowiązkowym materiałem
szanującego się fotografa, w początkach swej kariery nie przekraczał czułości
25 ASA, a czułość osiągnięta z czasem - 100 ASA była luksusem.
Wyższe czułości, owszem, z czasem powstały, ale nigdy nie
były na rynku wydawniczym traktowane poważnie. Wróciło zapotrzebowanie na siłę
błysku, a co ważniejsze na jego jakość kolorystyczną. Do prawidłowego oddania barw
potrzebne było światło dzienne czyli właśnie błyskowe i oto znowu lampa
błyskowa, tym razem juz elektroniczna złapała oddech i pozostała w służbie,
stale się miniaturyzując i udoskonalając.
Nie zachwiała jej
pozycją także i cyfrowa fotografia choć czułości mamy już fantastyczne, to
jednak, szczególnie w profesjonalnej praktyce zapotrzebowanie na zamrażające
ruch i poprawnie oddające kolor -
światło lampy błyskowej cały czas istnieje.
Ale, tak jak niegdyś,
tak i dziś odczuwamy pewien dyskomfort patrząc na oświetlone bezpośrednim
światłem fleszowym motywy. Prześwietlone twarze na tle ciemnych pomieszczeń i
smoliste cienie jakby przyklejone do modeli. Wszystko to, inaczej niż dawniej,
kojarzy nam się z fotografią amatorską i jest
plagą dla dobrego gustu. Wraz z upowszechnieniem się elektronicznej
lampy błyskowej zaczęto więc uprawiać technikę tak zwanego bounce flash czyli błysku odbitego.
Smoliste cienie znikały a drugi plan rozjaśniał się. U zarania bounce flash fotografowie musieli
odczepiać flesz od aparatu i trzymając aparat prawą, lewą ręką kierowali
reflektor lampy w kierunku ściany lub sufitu, koniecznie białego, gdy używali kolorowego
slajdu.
Producenci lamp błyskowych z czasem zaczęli wyposażać swoje
wyroby w obrotowe głowice pozwalające kierować jej reflektor w pionowo w sufit co
znowu uwolniło lewa rękę fotografa do innych obowiązków, w tym ustawiania
ostrości, bowiem w tamtych czasach autofocus był w powijakach.
Głowice pierwszych lamp do techniki bounce flash obracały się jedynie do góry. |
Fotografowie skwapliwie skorzystali z nowych udoskonaleń, lecz
gdy już oswojono nową "technikę sufitową" okazało się, że światło od
sufitu jest fajne, ale nie do końca, bo o ile jeszcze niedawno technika ręczno-kabelkowa
pozwalała na jej stosowanie niezależnie od tego czy aparat ustawiony był w
kadrze pionowym czy poziomym, to tym razem do wyboru pozostawał kadr poziomy.
W
pionie pozostawało odbicie światła lampy
od ściany, która mogła być kolorowa albo mogło jej ogóle nie być w pobliżu, Jest
to częstym problemem w obszernych miejscach jak sale konferencyjne, szkolne i
przedszkolne, bankietowe, lobby hotelowe czyli miejsca pracy wielu fotografów
gdzie do sufitu jest znacznie bliżej niż do ściany.
Producenci zatem, szybko dodali możliwość obrotu głowic lamp
także w poziomie i sprawa wydawała się załatwiona. Tak poziom jak i pion nie
powodował już kłopotów. Okazało się jednak że zawsze można ponarzekać.
Przykłady użycia flesza na wprost i światłem odbitym od sufitu bez doświetlania. Drugi plan jest oświetlony zadowalająco ale plastyka oświetlenia twarzy pozostawia wiele do życzenia. |
Dopatrzono się mianowicie w tym sposobie wady, którą określono
jako "ciemne oczodoły". Owszem światło odbite zdecydowanie rozprawiło
się z ostrymi cieniami za postaciami i niedoświetlonym drugim planem, ale stwarzało
nieładny rozkład światła na twarzach fotografowanych ludzi, bowiem światło
odbite od sufitu, choć miękkie, to jednak padając prawie pionowo z góry
wytwarzało ponure cienie w oczodołach pod nosem i podbródkiem.
Ludzka twarz wydawała
się ponura i jakby brudna. Obfitsze naświetlanie niewiele pomagało bowiem
doprowadzało do powstawania prześwietlonych partii obrazu na włosach i
ramionach, nosie i policzkach a nieprzyjemny rozkład świateł pozostawał jednak
taki sam. Z pomocą przyszła technika i producenci zaproponowali rozwiązanie w
postać i tak zwanego doświetlacza.
Doświetlacz - to zwięźle
mówiąc druga mała lampa błyskowa umieszczona na stałe z przodu obudowy lampy
głównej. Doświetlacz błyskał z mocą około jednej dziesiątej lampy głównej,
dawał się włączać i wyłączać i miał być remedium na ciemne oczodoły, ponieważ
miał je wypełniać światłem na wprost. I
tu ciekawostka. Doświetlacz to nazwa polska i bardzo wygodna. Po angielsku
rzecz nie ma nazwy i określana jest nieco mylącym mianami twin albo secondary.
Typowa lampa z tzw. doświetlaczem. |
Doświetlacz zdobył błyskawicznie
rynek najpierw w segmencie lamp amatorskich a potem zawodowych. Ale tak się
nagle pojawił, tak szybko zniknął z rynku. W tej chwili żadna z wiodących firm
nie oferuje takiego rozwiązania przynajmniej w lampach profesjonalnych.
Co do przyczyn klęski
zdania są różne. Moim zdaniem, doświetlacz poległ ze względu na małe rozmiary
reflektora i umieszczenie go ze względów konstrukcyjnych zbyt blisko osi
obiektywu co często powodowało winietowanie dużej osłony obiektywu oraz częstsze
występowanie zjawiska "czerwonych oczu".
Ponadto jego światło
było za ostre, płaskie, surowe i zimne. W praktyce efekt takiego doświetlenia
był nieprzewidywalny i często zupełnie rujnował efekt Bounce Flash. Najdłużej doświetlacz
utrzymywał się gryfowych w lampach firmy Metz, bowiem ze względu na konstrukcje
takich lamp umieszczony był z dala od osi optycznej obiektywu.
Jednocześnie z zanikaniem doświetlacza w konstrukcji lamp
błyskowych lampach pojawił się wynalazek, który w pewien sposób zastępował doświetlacz.
Nazwy jeszce nikt nie wymyślił. To po prostu biała karta. Coś co możemy sobie wysunąć. :) |
Jest to biała plastikowa karta (znowu coś bez nazwy, tym
razem międzynarodowo) wysuwana z głowicy lampy. Był to gest w stronę fotografów którzy ciemne
oczodoły rozjaśniali przy pomocy białej kartki właśnie, najczęściej wizytówki
lub chusteczki higienicznej przymocowanej przy pomocy gumki recepturki do
głowicy lampy.
Idea jest prosta,
jednak postaram się ją po krotce streścić. Otóż karta ta umieszczona tuż obok
osi lampy przyjmuje część energii światła lampy i kieruje go pod katem 90st w
stosunku do ustawienia osi głowicy czyli do przodu. Ta część światła ma dotrzeć
do twarzy modela i rozświetlić niekorzystne cienie. Tyle teoria. Czy w ten
sposób problem doświetlania cieni został
rozwiązany? Bynajmniej. Po dalsze wyjaśnienia zapraszam do "nauki o VIHAJSTRZE".
Pozdrawiam
Kalbar
Pozdrawiam
Kalbar
Ładnie to wygląda.
OdpowiedzUsuń42 yr old Executive Secretary Kori Whitten, hailing from Pine Falls enjoys watching movies like I Am Love (Io sono l'amore) and Macrame. Took a trip to Durham Castle and Cathedral and drives a Ferrari 410S. zawartosc strony
OdpowiedzUsuń